Rozdział 2
Odsiewanie
Gdy chodziłam do szkoły w latach sześćdziesiątych, zajęcia warsztatowe były powszechne. Pamiętam dobrze warsztat z mojej piątej klasy. Było to pomieszczenie w stylu industrialnym z podnoszonymi drzwiami garażowymi. Znajdowały się tam stoły robocze oraz wielki pojemnik na odrzuty sklejki i drewna. Na tablicy w kolejności od największych do najmniejszych wisiały piły włosowe, młotki, kombinerki, śru bokręty i wiertarki ręczne. To w tym warsztacie zaczęłam się uczyć posługiwania narzędziami i budowania rzeczy (jedną z pierwszych wykonanych przeze mnie prac była drewniana łódka, która jednak nie chciała trzymać się na powierzchni wody).
Jeszcze lepiej pamiętam, jakim szacunkiem otaczaliśmy to miejsce. Zawsze panował tam nienaganny porządek. Na ko niec każdej lekcji odkładaliśmy narzędzia na ich miejsca i wy miataliśmy drewniane odpady i wióry z podłogi jak kosmyki włosów w zakładzie fryzjerskim. Mój pokój w domu zawsze był pobojowiskiem i mama stale mnie upominała o sprzątanie, grożąc, że mi obetnie czas przeznaczony na telewizję i zabierze kieszonkowe. Lecz warsztat był dla mnie świętością i skrupulatnie wypełniałam treść ulubionego powiedzenia naszego nauczyciela, pana Patriarki: „Niech po waszym wyjściu miejsce to będzie czystsze, niż gdy do niego wchodziliście”. Lubiłam pana Patriarcę zwłaszcza dlatego, że mnie i jeszcze jednej dziewczynce pozwolił brać udział w tych lekcjach. Za jęcia w warsztacie były kulminacją mojego rozkładu dnia.
Po tej drugiej stronie, w której obowiązywał mocny po dział na płeć, dawniej szkoły oferowały dziewczętom podstawy ekonomii domowej. Od XIX wieku kursy takie uczyły umiejętności gospodarskich, takich jak gotowanie, szycie, uprawa ogrodu, opieka nad dzieckiem i prowadzenie rodzinnego budżetu. Czytelnicy mogą sądzić, że nie cierpiałam ekonomii domowej, ponieważ byłam raczej chłopczycą i lubi łam zajęcia warsztatowe. Podobała mi się jednak praca ręczna w każdej dziedzinie.
W trzeciej klasie uczyliśmy się haftu, dzięki czemu umiem posługiwać się igłą i nicią. Niektóre dzisiejsze dzieci nie mają pojęcia, jak nawleka się igłę lub przyszywa guzik. Gdy byłam w klasie czwartej, mama kupiła mi zabawkową maszynę do szycia, która naprawdę szyła. Było to coś, co naprawdę lubiłam, i uszyłam na niej kostiumy do szkolnej sztuki. W siódmej klasie zaczęliśmy korzystać z pełnowymiarowych maszyn do szycia, które zachwyciły mój techniczny umysł. Lekcje odbywały się w specjalnej sali z maszynami stojącymi na każdym stole. Niecierpliwie czekałam na każdą lekcję. Jednym z naj bardziej cenionych przeze mnie wynalazców jest Elias Howe, który otrzymał patent na pierwszą stębnówkę – maszynę do szycia, która przeplata nitkę z igły z nitką ze szpulki. Czysty „inteligentny wydział inżynieryjny”, jak nazywam błyskotliwych wynalazców i wizualizatorów, jakąkolwiek dziedzinę uprawiają. Uwielbiałam nakreślać wzory, odmierzać tkaninę, precyzyjnie krajać i wszystko razem zszywać. Później te umiejętności zastosowałam w budowie systemów załadunku i rozładunku zwierząt. Podobnie było z lekcjami gotowania. Polegały one na odmierzaniu składników i dodawaniu ich we właściwej kolejności. Pomiar płynów wygląda zawsze tak samo – czy chodzi o szklankę mleka, czy też o zbiornik za nurzeniowy pojemności setek hektolitrów.
Brałam ponadto udział w zajęciach grupy teatralnej, wy konując zakulisowe zadania, które najbardziej odpowiadały mojej naturze. Przez całą szkołę średnią byłam zaangażowana w zespole technicznym, a moje największe osiągnięcie stanowiła produkcja operetki Gilberta i Sullivana Sąd przysięgłych, na której potrzeby z kartonu i sklejki zbudowałam ławę przy sięgłych i krzesło sędziego. Rozwodniłam farbę, by dawała wygląd drewna, i dorysowałam czarne linie, które miały na śladować szczeliny między deskami. Przedsięwzięcia takie za pewniają dzieciom o zdolnościach technicznych szansę wy kazania się. Ponadto umożliwiają spotkanie się dzieciom podobnym do mnie, które mają pociąg do takich rzeczy jak oświetlenie i scenografia.
Kto chodził do szkoły w latach dziewięćdziesiątych lub później, mógł w ogóle nie słyszeć o takich zajęciach. W tym sa mym mniej więcej okresie zostały one wyrugowane z progra mów szkolnych, podobnie jak lekcje plastyki, prac ręcznych lub mechaniki samochodowej. Kulminacją tej polityki była ustawa z 2001 roku reformująca system edukacji, która „uderzyła w amerykańskie szkolnictwo z siłą tsunami”, jak się wyraził jej bezlitosny krytyk Nikhil Goyal w książce Schools on Trial (Sąd nad szkołą). Nowa rzeczywistość oznaczała nie tylko usunię cie ze szkół nauki praktycznej, ale także zaprowadzenie innej filozofii: uczenia pod testy. Polityka ta, którą streszcza hasło „wkuj, zdaj, zapomnij”, zapanowała niepodzielnie. Dziedzictwem ostatnich dwudziestu lat państwowej polityki edukacyjnej jest nadmierny nacisk na testowanie i wyrugowanie z na szych szkół wszechstronnego kształcenia.
Dążenie do podniesienia poziomu nauczania przez nie ustanne sprawdzanie wiedzy doprowadziło do eliminacji przedmiotów, które nie poddają się standaryzowanemu testowaniu. Goyal pisze: „Zaczynając od trzeciej klasy, ogra niczono czas przeznaczony na nauczanie plastyki, muzyki, przyrody i historii, albowiem przyjęto, że tylko przedmioty, w których są testy, powinny być nauczane, a w tych przedmio tach testów nie było”. W 2015 roku przewodnicząca Towa rzystwa Edukacji Narodowej Lily Eskelsen García i przewod niczący Ogólnokrajowego Związku Rodziców i Nauczycieli Otha Thornton napisali w „The Washington Post”: „Najczęściej liczbę godzin przeznaczonych na historię, plastykę, muzykę i wychowanie fizyczne ograniczały te szkoły, które dysponowały najskromniejszymi zasobami, ponieważ te przedmioty nie są objęte standaryzowanymi testami”.
Przez pierwsze dwadzieścia lat mojej pracy zawodowej wszystkie rysunki inżynieryjne i architektoniczne wykonywa liśmy ręcznie. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych firmy zaczęły przechodzić na projektowanie wspomagane kompu terowo, zaczęłam zauważać dziwne niespójności w rysunkach. Środek okręgu nie zawsze był w środku lub pomijano stalowe pręty wzmacniające elementy betonowe. Rysunki często są pozbawione szczegółów i wyglądają jak schematy. Wiele osób, które uczyły się projektować na komputerze, nie miało nigdy ołówka w ręku, nie widziało kalki kreślarskiej i niczego nie zbudowało.
Rozmawiałam kiedyś z lekarzem szkolącym stażystów. Powiedział, że niektórzy mają trudności ze zszywaniem ran ciętych, ponieważ sami nigdy nie używali nożyczek. Maria Siemionow, transplantolog z Uniwersytetu Illinois, wycho wała wielu chirurgów. Twierdzi ona, że ich sprawność manu alna zależy od tego, czy we wczesnych latach edukacji brali udział w zajęciach praktycznych. Niestety wiele dzieci nigdy nie ma okazji do wykonywania pracy ręcznej. Doktor Siemionow w dzieciństwie robiła na drutach. Ponadto układała, wy korzystując nożyczki, skomplikowane kolaże ze zdjęć z magazynów ilustrowanych. Dziennikarka „New York Timesa” Kate Murphy napisała artykuł o neurochirurgu, który niezwykłą sprawność manualną zawdzięcza być może nauce gry na pianinie. Oceny w szkole nie muszą być najpewniejszym kryterium w wyborze lekarza, który ma przeprowadzić skompliko waną operację.
Wywiady z rodzicami wskazują na to, że wiele z dzieci, którym brakuje praktycznego działania, spędza dnie w swoim pokoju, grając w gry komputerowe. Nie mam wątpliwości, że gdybym się urodziła trzydzieści lat później, stałabym się na łogowym graczem. Szybka stymulacja wzrokowa może dzia łać uzależniająco. Badania dowodzą, że jednostki autystyczne łatwiej popadają w obsesję grania. Uwolnienie młodego czło wieka od takiego uzależnienia wymaga zastąpienia gier czymś nie mniej pociągającym. Znam dwa przypadki, gdy zastąpienie gry mechaniką samochodową okazało się zbawienne. Napra wianie prawdziwych samochodów i zdobywanie wiedzy o silni kach było bardziej interesujące niż symulowane wyścigi. Słyszę skargi wielu rodziców, że nie mogą dzieci odpędzić od ekranu. Częściowo zapewne wynikać to może z tego, że sami rodzice spędzają czas przyklejeni do ekranu. Być może boją się korzystać ze swej władzy rodzicielskiej. Moja matka ograniczała do stęp do telewizora do jednej godziny na dzień i była to nagroda za odrobienie zadań domowych i pomoc w domu. Niektórzy współcześni rodzice za wszelką cenę pragną uniknąć awan tury. To prawda, że awantury nie są przyjemne, lecz dzieci mu szą mieć sposobność odkrywania tego, w czym są dobre, aby w przyszłości znalazły sensowne zatrudnienie. Nie dowiedzą się tego, dopóki się nie odetną od ekranu i nie wejdą w inne oto czenie. W moim przypadku było nim ranczo mojej ciotki.
Wiele podróżuję i niemal nigdzie, dokąd pojadę, nie widzę nikogo, kto czytałby książki lub czasopisma. Zarówno ro dzice, jak i dzieci wpatrzeni są w telefony. Wszędzie się gra w gry komputerowe. Nie jestem pierwszą osobą, która to za uważyła, ale z mojego punktu widzenia uzależnienie to bezpośrednio wynika z szerszego problemu: zaniku w naszym kraju pracowników o wykształceniu praktycznym, zaniku osób, które są biegłe manualnie i które najpewniej myślą wizualnie. Każda godzina, jaką dziecko spędza, grając w gry komputerowe, to utracona okazja, by dowiedziało się czegoś o samochodach, samolotach, wykorzystaniu narzędzi, przetrwaniu w warunkach naturalnych. Większość uczniów nigdy się nie dowie, w czym jest dobra. Przywrócenie w szkołach zajęć warsztatowych, plastyki, muzyki i ekonomii domowej mogłoby pomóc.
Innym wspaniałym sposobem zapoznawania dzieci z wartościowymi pomysłami i potencjalnymi ścieżkami kariery są wycieczki. Kiedy dorastałam, wycieczki cieszyły się wielką po pularnością. W szkole podstawowej zwiedziłam fabrykę samo chodów. Nadal wyraźnie pamiętam, jak klucz udarowy wkrę cał jednocześnie pięć śrub w kole samochodowym. Wcześniej tylko widziałam, jak ojciec mozolnie wymieniał koło w samo chodzie. Wspominam, z jakim zafascynowaniem oglądałam klucz krzyżakowy, podnośnik i lewarek – mój mechaniczny umysł już zaczynał się budzić. Mogłam godzinami patrzeć, jak stosuje się klucz udarowy – który błyskawicznie robił to, co mojemu ojcu zabierało wieczność. Mój wewnętrzny począt kujący inteligentny inżynier gotował się do wyjścia w świat. Wycieczki szkolne stały się kolejną ofiarą „nauczania pod testy”. Raport zatytułowany Dlaczego wycieczki uczniowskie są ważne przytacza wyniki ankiety zamówionej przez Amerykańskie Towarzystwo Kuratorów Oświaty – już w 2010 roku zlikwidowano ponad połowę wycieczek szkolnych. Raport zwraca uwagę na to, że wyjścia do muzeum rozwijają kry tyczne myślenie, świadomość historyczną i zainteresowanie sztuką. Korzyści są dwa czy nawet trzy razy większe w przy padku uczniów pochodzących ze środowisk mniej uprzywile jowanych społecznie. Często malejącą liczbę wycieczek szkol nych tłumaczy się brakiem funduszy. Dziennikarz „New York Timesa” Michael Winerip opisał nowojorską nauczycielkę, która zabiera swoją grupę przedszkolną na „wycieczki po chodniku”. W tym nieoczywistym miejscu uczy ona dzieci matematyki oraz nowego słownictwa, jak na przykład terminów p a r k i n g i w y k r o c z e n i e przy okazji mija nia parkomatów. Uczniowie zwiedzali warsztat samochodowy, podziemny parking, metro, rynek, mosty i izbę przyjęć w szpitalu. To bardzo pomysłowe. Nie trzeba chodzić do zna nego muzeum czy pod pomnik. Wystarczy ciekawość i ku ratorzy oświaty, którzy pozwalają nauczycielom poszukiwać okazji do nauki wśród codzienności.
Kurator oświaty ubolewa nad tym, że pomysłu wycieczek po chodniku nie podjęła większa liczba nauczycieli: „Wszyscy odczuwają ogromną presję testów i ich rezultatów, a zajęcia tego rodzaju być może nie przekładają się na nie bezpośrednio. (…) Trzeba umieć patrzeć długofalowo”. Pomyślmy, ile okazji do nauki dawałyby uczniom wycieczki do różnych miejsc: fabryk, gospodarstw rolnych, młynów, centrum dys trybucji, kuchni zbiorowego żywienia. Takie doświadczenia uświadamiają uczniom potencjalne ścieżki kariery, które być może inaczej nie przyszłyby im do głowy, oraz dają wgląd w to, jak działają i jak powstają rzeczy w życiu codziennym. Do najbardziej bezużytecznych pytań, jakie można zadać dziecku, należy: „Co chcesz robić, kiedy dorośniesz?”. To jedno z tych mglistych pytań typowych dla osób myślących werbalnie. Bardziej użyteczne byłoby konkretne zapytanie: „Co potrafisz dobrze robić?”. Taki byłby prawdziwy punkt wyjścia do rozwijania zainteresowań. Dzieci potrzebują wielu doświadczeń, by mogły odkryć swoje talenty. Temat ten bar dzo leży mi na sercu z dwóch powodów. Po pierwsze, po zbawiając dzieci szansy na zebranie takich doświadczeń, skazujemy je na porażkę. Po drugie, utrudniamy powstawanie zdrowej i różnorodnej siły roboczej, jakiej wymaga nasz kraj. W moim przekonaniu wyrugowanie ze szkół umiejęt ności praktycznych jest najgorszą rzeczą, jaka dotknęła nasz system edukacyjny w ostatnich latach. Ich zniknięcie doprowadziło do zepchnięcia na bok całego pokolenia osób myślących wizualnie, które mogłyby zabłysnąć podczas tych tak zwanych pozaprogramowych zajęć. Dzieci, a zwłaszcza dzieci myślące wizualnoprzedmiotowo, nie mają szansy rozpoznać, co umieją, a czego nie umieją robić, skoro cały dzień spędzają w ławce. Nie wspominając już o tym, że jest to tortura dla ta kich dzieci, jakim byłam ja, z nadmiarem energii, która po winna znajdować ujście w r o b i e n i u czegoś. Umiejętności należy rozwijać od najwcześniejszego wieku. Bez doświadczeń, o które takie zajęcia mogą wzbogacić uczniów, nie dochowamy się przyszłych budowniczych, inżynierów czy mistrzów ku charskich. W rzeczywistości odsiewamy potencjalnych projektantów, wynalazców i artystów. Potrzebujemy młodych pokoleń, które będą umiały rozbudowywać i naprawiać infrastrukturę, modernizować energetykę i rolnictwo, tworzyć narzędzia walki ze zmianą klimatu i pandemiami, dokony wać dalszych postępów w robotyce i sztucznej inteligencji. Po trzebujemy młodych ludzi obdarzonych wyobraźnią, która im pozwoli wymyślać rozwiązania nowej generacji.
***
Rozdział ten dotyczy wysokiej ceny, jaką płacimy za odsiewanie dzieci w szkołach i odmawianie im w ten sposób pomyślnej przyszłości. Odsiewanie dzieci przekreśla w istocie ich szansę na odniesienie sukcesu, niezależnie od tego, czy pokieruje się je na drogę edukacji specjalnej, czy nie będą mogły piąć się wyżej z racji panującej edukacyjnej ortodoksji, która jest przywiązana do jednego uniwersalnego modelu. Wystarczy przecież przyjrzeć się dowolnej grupie dzieci w szkole lub porozmawiać z jakimś nauczycielem, aby się przekonać, że nie istnieje jeden uniwersalny model.
Inny powód, dla którego ostrzegam przed niebezpieczeństwami odsiewania dzieci, ma charakter osobisty. Jako osoba autystyczna musiałam się borykać z wyzwaniami edukacyjnymi na wszelkich poziomach: rozwojowym, behawioralnym i akademickim. Ostatecznie spełniłam marzenie o pracy ze zwierzętami w przemyśle oraz jako profesor wychowująca doktorantów, z którymi rozwijam nasze rozumienie zachowania zwierząt. Czyż nie ma w tym ironii, że uczę przyszłych weterynarzy, choć sama nie dostałam się na weterynarię? Dla czego się nie dostałam? Bo zostałam o d s i a n a.
Rozróżnienie między indywidualnymi cechami i tymczasowymi stanami a autyzmem
W dobie rosnącej specjalizacji naukowej, przełomowych odkryć zazwyczaj dokonują badacze, którzy poświęcają większość kariery jednemu zjawisku. Stanislas Dehaene stanowi zaprzeczenie tej reguły. Jest on autorem fundamentalnych badań, dzięki którym wiemy znacznie więcej o wielu aspektach naszego mózgu i umysłu. Na dodatek, dzięki jego ostatniej książce Jak się uczymy?, wiedza ta może przyczynić się do poprawy efektywności za-równo samodzielnego przyswajania wiedzy, jak i przekazywania jej innym.